…dodajmy majowe i przy ładnej pogodzie. Jeśli obudzimy się bez bólu głowy po piątkowej imprezie, wystarczy się wybrać się na spacer mareckimi ulicami. Od rana do mniej więcej pory obiadowej zewsząd słuchać charakterystyczny szum kosiarek. Panowie – w koszulach lub bez (za to w obowiązkowej czapeczce z daszkiem) – pielęgnują trawniki. Takie, które liczą sobie i 2 tys. mkw., i takie, które mają ledwie 50 mkw. Liczy się końcowy efekt-marzenie, czyli murawa prawie jak na Wembley (albo przynajmniej jak ta przy Łazienkowskiej). Niektórzy mają tyle zapału, że własna posesja to za mało i w czynie społecznym zaczynają kosić sąsiadom bądź wyręczają z tego obowiązku miasto.
A po południu – z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku – wyciągają z garażu grilla. Wówczas marecki mężczyzna zaczyna dawać upust fantazjom kulinarnym. Czasy, kiedy pichciło się na grillu zwykłą kiełbasę czy karkówkę, bezpowrotnie odchodzą do lamusa. Teraz na ruszt coraz częściej wjeżdżają warzywa – cukinia, papryczka, bakłażan, cebula… Zdrowiej, a do tego figura obowiązkowa – napój z chmielowych szyszek. Zapach pieczenia (mniej lub bardziej apetyczny) rozchodzi się po całej okolicy, dając jednym natchnienie do wyciągnięcia własnego grilla, drugim – do szybkiego zamknięcia okien.
Cóż, jestem odmieńcem. Nie mam trawnika, nie ma grilla, mam za to dług wdzięczności wobec jednego z koszących. W czasie sobotniej eskapady rowerowej potrzebowaliśmy pomocy technicznej. Mieliśmy prostą alternatywę – albo wracamy do domu na piechotę prowadząc u boku rowery, albo znajdujemy śrubokręt i… jedziemy dalej. Nasz ratownik dosłownie porzucił kosiarkę, przyniósł potrzebne narzędzie i jeszcze pomógł naprawić jednoślad. Serdecznie dziękujemy!